Podwodna Madera

0

Ktoś, kto (tak jak ja) urodził się w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku, zrozumie kontekst, w którym rozpoczyna się ta krótka historia pewnego wyjazdu. Wyobraźmy sobie szkolną dyskotekę w publicznej podstawówce. Przedostatnia albo ostania klasa. Chłopaki stoją pod ścianami, dziewczyny, jak zwykle, nieco bardziej odważne pląsają po parkiecie w sali od matematyki, w której uprzednio zostały uprzątnięte ławki i krzesła. I nagle wjeżdża wolny. Wszyscy, niby zawstydzeni, ale jednak oczekujący na tą właśnie chwilą. Glenn Medeiros i jego nieśmiertelne „Nothing’s gonna change my love for you”. Całe życie, do przedwczoraj, byłem przekonany, że ten człowiek pochodzi z Madery. Tak sobie zwyczajnie zakodowałem na twardym dysku i tyle. Nic bardziej błędnego. Jest rodowitym Amerykaninem z Hawajów. Nie zmienia to faktu, że zbudowany kilkadziesiąt lat temu obraz rzekomego Medeirosa z rzekomej Madery rozbudzał moją wyobraźnię o wyspie i nie tylko. I prawdopodobnie być może też i dlatego postanowiłem się wybrać na tą wiecznie zieloną wyspę. Nie pożałowałem.

Na Maderę pojechaliśmy rodzinnie, przez biuro podróży. Mój znajomy Czech taki rodzaj wypoczynku nazywa „zorganizowanym terrorem”. Przyznam, że my również mieliśmy obiekcje, jako że do tej pory zawsze sami bookowaliśmy sobie kwatery i organizowaliśmy wakacje. Jednak w przypadku Madery najbardziej optymalnym kosztowo rozwiązaniem było wykupienie wycieczki. Już na etapie planowania wyprawy, zakomunikowałem mojej szanownej małżonce, że skoro Maderę otacza ocean, grzechem byłoby się w nim nie zanurzyć i… zapolować. Zaskoczyła mnie (po raz kolejny zresztą) jej bezbrzeżna akceptacja dla mojego pomysłu. Taka żona to skarb (zbieram punkty na kolejne wyprawy).

Do załatwienia pozostały dwie kwestie: przewóz sprzętu do spearfishingu i znalezienie kontaktu do miejscowych łowców. To pierwsze udało się sprawnie i relatywnie tanio załatwić u przewoźnika. W drugiej kwestii pomógł mi kolega łowca, który też wybierał się na Maderę i miał namiary do lokalnych spearos. Niezwłocznie skontaktowałem się z nimi, z zapytaniem, jakie kusze należy wziąć i gdzie wykupić pozwolenie na łowiectwo. Polecili mi coś długiego i mocnego. Wziąłem drewniaka 106 cm, który, jak się później okazało, nie był trafionym wyborem. Jeżeli chodzi o pozwolenie, to podali mi link do strony, gdzie za całe 5 EUR wykupiłem 30-dniową licencję! Za całoroczną zapłaciłbym 15 EUR. Czy to nie brzmi jak raj dla spearfisherów? Dla mnie tak!

Przyjmuję zasadę: rodzina jest priorytetem (przypominam, zbieram punkty na kolejne wyprawy), więc założyłem, że w ciągu 12-dniowego pobytu na wyspie pójdę na polowanie nie więcej niż 3 razy. Inna sprawa, że zawsze nurki w słonej wodzie są bardziej wymagające i nawet na typowo łowieckich wyjazdach nie wchodzę do wody dzień po dniu. Regeneracja jest częścią treningu, jak mawia nasz kolega z branży. Zatem każde z tych trzech wejść miało charakter uroczystości na miarę amerykańskiego Święta Dziękczynienia i w dniu polowania od rana myślami byłem gdzie indziej.

Nur 1

Umówiłem się z chłopakami niedaleko miejsca, w którym rezydowaliśmy. Raz, że wydawało mi się interesujące (duża liczba wystających ponad wodę skał i kamieni widoczna z brzegu), dwa, lepiej iść 15 minut na piechotę już w piance i ze sprzętem w ręku, niż jechać godzinę na łowisko. Na miejscu spotkałem dwóch młodych Maderyjczyków, mówiących bardzo dobrze po angielsku. Pożyczyli mi bojkę – chyba jedyną rzecz, której ze sobą nie zabrałem – i ruszyliśmy do wody.

Wcześniej ustaliliśmy kierunek i obszar polowania. Oni byli już w tym miejscu kilkakrotnie i twierdzili, że zawsze ich zaskakiwało. Za każdym razem na plus. Na początku chłopaki zagrali rolę prawdziwych gospodarzy, co chwila podpływając z newsami typu: chodź, zobacz, jaka ryba. Zapolujesz sobie. Z ich oferty skorzystałem dwa razy. Pierwszy i ostatni. Strzeliłem całkiem sporą trigger fish, a potem serdecznie im podziękowałem, informując grzecznie, że największa zabawa, to jednak znalezienie ryby samemu. Potem penetrowaliśmy teren osobno, oczywiście trzymając się w zasięgu wzroku. Głębokości nie były imponujące (dno znajdowało się maksymalnie na 13 metrach), więc nie było potrzeby asekuracji bezpośredniej. Ryb kręciło się relatywnie sporo. Nie były to może okazy, ale, w porównaniu z wyjałowionym do cna Morzem Śródziemnym, tutaj był mały sklep zoologiczny. Do swojego dorobku dołożyłem ponadpółkilowego zebra seabram i jeszcze jedną trigger fish. Chłopaki też mieli kilka sztuk konsumpcyjnych na nizałce. Czas było wracać, bo wypłynęliśmy dość późno i szybko zrobiło się ciemno. W wodzie „szybko” to pojęcie względne. Przyjmijmy 3 h jako jednostkę miary polowania.

I tak, wracając niespieszno do portu robiliśmy sobie raz na jakiś czas nurki i zaglądaliśmy pod kamienie, z których niejedne miały gabaryt niewielkiego domu jednorodzinnego. Ot, ocean. Jedna z wizyt pod głazem, gdzieś około 8 metra, zaowocowała niecodziennym spotkaniem. Zobaczyłem homara, ale bez szczypiec. Wyskoczyłem na górę i podzieliłem się tą nowiną z kolegą Salwadorem, a ten niewiele myśląc oświadczył, że się nim zajmie. Zaoferowałem swoją pomoc i poświeciłem mu latarką, podczas gdy on sprawnym ruchem zawinął delikwenta i wyciągnął go na powierzchnię.

Stwór nazywał się slipper lobster. Chłopaki mi go szczerze pogratulowali. Myślałem, że to podpucha dla nowicjusza, ale obejrzałem internety i okazało się, że ten znaleziony przeze mnie był wcale niemałym okazem. Na dowód tego, że to poszukiwany przysmak lokalnych wód, drugi z kolegów dał nura i wpłynął prawie cały do jaskini. Twierdził, że ten gatunek lubi urzędować w parach, więc chciał znaleźć samca albo samicę. Po dość intensywnej penetracji (sic!) jednak nie udało się namierzyć kompana mojego bezczypcowego homara. Zmrok zapadał nieubłaganie i trzeba było się spieszyć, żeby, zgodnie z lokalnym prawem, wyjść z wody do jego zapadnięcia. Na szczęście do główki portu nie mieliśmy daleko i wystarczyło paręnaście solidnych uderzeń w płetwy, żebyśmy znaleźli się na nabrzeżu. Cyknęliśmy kilka zdjęć, sklarowaliśmy sprzęt i umówiliśmy się na następny raz. Maderska przygoda dopiero się rozpoczęła…

Nur 2

Pod wodę wróciłem ponownie dopiero po 2 dniach. Po raz kolejny poszedłem na łatwiznę i zaproponowałem tą samą miejscówkę. Złapaliśmy się nad wodą i tym razem odpłynęliśmy nieco dalej od portowej główki. Skał było jakby więcej, życia też sporo, ale żaden z nas nie natknął się na coś wyjątkowego. Do czasu. Młodszy z Maderyjczyków, Francesco, polował relatywnie najbliżej brzegu. I tam, dosłownie na 4-5 metrowej wodzie spotkał swoje personal best z gatunku white trevally. Zaskoczony w skalnej grocie został bezbłędnie trafiony i wyciągnięty na powierzchnię. Ważył, jak się potem okazało, 4,8 kg.

Skuszeni sukcesem kolegi, przesunęliśmy się w stronę nabrzeża, które stromo uciekało do góry, i zaczęliśmy, jak to mawiają w kręgach znawców, shallow water spearfishing. Technika ta nie wymaga wytrenowania, a jedynie niezwykłej cierpliwości i ostrożności w poruszaniu się i wypatrywaniu. I tak, podczas jednego z patroli w stronę gotującej się wręcz przy pionowych skałach nabrzeża wody, na gigantycznym głazie napotkałem stado dość dużych sargusów. I już miałem odpalić, kiedy pomiędzy żerującymi i niczego nie świadomymi rybami, zauważyłem kłębiący się duży kształt. Ludzka wyobraźnia nie ma granic, a w mojej pojawił się obraz gigantycznego kongera. Logika podpowiadała, że kongery kryją się raczej pod kamieniami i skałami, a te większe raczej bywają na wodzie głębszej, ale… wyobraźnia mówiła co innego. Nakierowałem kuszę i już miałem odpalić, kiedy mój konger oderwał się od skały, sargusy się rozpierzchły, a on majestatycznie odpłynął w stronę otwartego oceanu. W istocie była to manta o rozpiętości skrzydeł ze 2 metry. Skąd widziałem w niej węgorza morskiego? Do dzisiaj tego nie wiem. Wiem tylko, że dobrze zrobiłem, że nie nacisnąłem spustu…

Historia z poprzedniego wypadu się powtórzyła. Znowu zasiedzieliśmy się w wodzie za długo i wróciliśmy do bazy po zmroku. Zmęczeni, wykołysani przez fale, usiedliśmy przy portowych gwiazdoblokach i siedzieliśmy tak kilka albo kilkanaście minut. Potem sprawiliśmy zdobycze, chłopaki pojechali do siebie do Funchal, a ja niespiesznie poszedłem do hotelu.

Nur 3

Następnego dnia spisaliśmy się przez Whatsuppa i umówiliśmy na ostatniego nurka, tym razem w Prainha do Caniçal, jednej z nielicznych piaskowych plaż na Maderze. Chłopaki obiecali, że można tam spotkać yellowmouth barracudas, glass eye snappers, a nawet i amberjacks. Propozycja wydała się na tyle kusząca, że nie mogłem się jej oprzeć. Plusem było to, że moja rodzina mogła albo posiedzieć na plaży, albo podjechać do nieodległego Ponta de São Lourenço i pójść tam na spacer. Wybrali to drugie, więc zostawiłem im kluczyki do auta i umówiłem się za 3 h na parkingu.

Sklarowaliśmy sprzęt, ubraliśmy się w pianki i zeszliśmy stromym zejściem na urokliwą plażyczkę pokrytą czarnym piaskiem. Przy leniwych spojrzeniach wczasowiczów wbiliśmy się do wody i wyszliśmy poza główkę niewielkiego portu. Za drugim, czy trzecim zejściem udało mi się namierzyć i strzelić glass eye snappera. To piękna, krwistoczerwona rybka z ogromnym okiem. Podobno niezwykle smaczna. Potem bez powodzenia ganialiśmy ukrywające się w umocnieniach brzegowych cefale. Były w tym miejscu bardzo płochliwe i tylko Salvador miał to szczęście, że jeden z nich zawisł na jego nizałce. Zmieniliśmy taktykę i przenieśliśmy się z Francesco nieco dalej od brzegu, gdzie zwały kamieni i umocnień przechodziły w płaskie piaszczyste dno. Głębokość sięgała tam 14-15 metrów i taka sama była przezroczystość wody, bo z powierzchni widać było stadka tłustych red mulletów. Gdyby porównać je do tych, które spotykamy w Morzu Śródziemnym, to te z Madery można uznać za nakoksowane mutanty.

Schodziliśmy asekurując siebie nawzajem. Musiałem zapłacić frycowe, bo kolega Maderyjczyk zamknął dzienny limit w postaci 3 ryb, a ja wciąż chybiałem i chybiałem. Okazało się, że wcale nie są takie leniwe na jakie wyglądają. Poza tym niezbyt radziłem sobie z pożyczoną kuszą Beuchat 75 cm, która najlepsze lata miała za sobą. Ale… jak to mawiał mój Tata: „Jak pływak do dupy, to mówi, że woda za rzadka”. Próbowałem zatem do skutku i w końcu udało mi się upolować dwa całkiem spore red mullety. Czas, jak zwykle, był przeciw nam. Poza tym, po kilkudziesięciu dość intensywnych nurkach, organizm zaczął domagać się przerwy. Trzeba było wracać. Nie ukrywam, że z deklarowanych trzech godzin zrobiły się 4 z małym okładem i moja rodzina nie powitała mnie z otwartymi ramionami. Dopiero zapowiedź hamburgerów w Garajau zrekompensowała po części wiszącą w powietrzu kłótnię. Pożegnaliśmy się z niezwykle uczynnymi kolegami po kuszy. Jak to w takich chwilach bywa, obiecaliśmy sobie, że spotkamy się jeszcze kiedyś na kolejnym polowaniu i rozjechaliśmy, każdy w swoich kierunkach.

Projekt Madera uznaję za rozpoczęty. Kontynuacja być może nastąpi jeszcze w tym roku. Ostatnio Salvador pisał do mnie, że kupił łódkę i że zaprasza na wahoo. Na potwierdzenie wysłał fotkę z 1.5 m rybą. Nie pozostaje nic innego, jak trenować i zbierać fundusze na następną wyprawę.

Share.

About Author

Zapalony łowca podwodny, kontynuujący tradycje rodzinne sięgające lat 60. Nieustannie poszukujący nowych łowisk i chętny do wypraw spearfishingowych w najdalsze zakątki Ziemi. Potrafi zarazić swoją pasją nawet najbardziej zagorzałych przeciwników podwodnych łowów, które, jak twierdzi: ”zgodne z prawem, ekologią i poszanowaniem natury, mogą być wspaniałym, a jednocześnie niezwykle wymagającym hobby”.