Tak jak każdy wędkarz, myśliwy, czy spearo, jeżdżę tu i tam, włóczę się po różnych wodach, mniej lub bardziej przezroczystych, i szukam tego swojego diamentu, zdobyczy, którą mógłbym się pochwalić wszem i wobec. A potem siedzę zimą przed YouTube i oglądam polowania z ciepłych wód, szczerze wierząc, że mi też kiedyś przytrafi się chociażby spotkanie z wielką rybą. Nie mówiąc już o tym, że będę ją miał, jak w słowach „The Rising” Bruce’a Springsteen’a, „dancing on the end of my line”. Tyle, tylko, że Boss śpiewał o sumie, a ja… w sumie suma już miałem na końcu mojej linki. Po cichu liczę więc na dentexa, groupera, amberjacka, że o tuńczyku nie wspomnę.
Nasza chorwacka kwatera.
I po tej zimie, po tych kolorowych filmikach, pełnych podwodnych olbrzymów, przyszło w końcu lato, kiedy to rodzinnie wybraliśmy się do Chorwacji. Lubię tam jeździć, mimo, że mógłbym szukać innych miejsc. Pewnie bardziej widowiskowych, urokliwych, a wreszcie rybnych. Ale. Środkowa Dalmacja to taki trochę stary, wysłużony, ale sprawdzony i pewny gracz. Nigdy nie zawiedzie, ale zdarzy się, że mimo rzekomej przewidywalności, potrafi miło zaskoczyć.
I tak też było tym razem. Trafiliśmy na kwaterę, przy której na środku podwórka rosło drzewo figowe, pełne przejrzałych, pysznych owoców, a do morza mieliśmy dystans, który pokonywało się nie doliczając do dziesięciu. Wakacje z rodziną rządzą się swoimi prawami i, żeby się niepotrzebnie nie rozczarować, już na początku założyłem, że moje kusze sprawdzę w boju nie więcej niż dwa razy. Wychodzę z założenia, że nie można mieszać dwóch systemów, i albo poświęcam czas moim bliskim, albo poświęcam się polowaniu. Nie można mieć wszystkiego.
Na pierwsze wejście typowo łowieckie przygotowywałem się mentalnie dwa dni. Ranne wstawanie nigdy nie było (i chyba już nie będzie) moją mocną stroną. A, wiadomo, na prawdziwe ryby chodzi się albo wcześnie rano, albo przed zmrokiem. Druga opcja nie wchodziła w grę z racji tego, że ogromny taras naszego apartmanu kusił do tego, żeby spędzać na nim długie wieczory. A, rzecz jasna, życie towarzyskie i bijelo vino to również ważne elementy wakacyjnego wypoczynku. Taras, tarasem, a do wody ciągnie. Zerwałem się skoro świt, sklarowałem sprzęt, i już kierowałem się ku drzwiom, kiedy, ku mojemu zdziwieniu, zauważyłem, że moja Żona wybiera się ze mną. Z takim, a właściwie taką buddy, polowanie zapowiadało się naprawdę ciekawie.
Bliskie spotkanie z Dentexem.
Pierwsze kilka nurów daję zanim słońce w pełni wschodzi nad horyzont. W wodzie ruch i, co więcej, silny prąd w miejscu, które znałem, a w którym nigdy go jeszcze nie doświadczyłem. Pewnie dlatego, że odwiedzałem je o późniejszej porze. Kolejny scyzoryk i spływam w uskok, w którym kończy się skała, a zaczyna piasek. Schowany między dwoma kamieniami wystawiam chorwackiego drewniaka – Shadow 106 cm i namierzam małe, srebrne rybki, które wirują jak szalone. Lov na čeku, jak to mawiają miejscowi. Moje Suunto D4 pokazuje 13 metrów z jakimś tam groszem. Ani płytko, ani głęboko. W sam raz. Nagle rybki rozpryskują się na boki i w moim kierunku idą dwa zubatace. Jeden, większy, ok. 1.5 kg zostaje na granicy widzialności, nieufnie trzyma dystans, podczas gdy ten nieznacznie mniejszy, zbliża się w moim kierunku. Już widzę to zdjęcie z dentexem. Marzenie każdego łowcy ze śródlądzia. Przepustka do grona tych prawdziwych spearos z Południa. I kiedy wydaje mi się, że jest w zasięgu strzału odpalam. 140-cm strzała PATHOS z dwoma skrzydełkami sunie centralnie w kierunku ryby, a ja oczyma wyobraźni oglądam trzepoczącego się drapieżnika. Tymczasem, plum… strzała opada na dno, a zubatac, niczym rażony piorunem czmycha w głębinę. Wyskakuję na górę. Pokazuję Żonie okejkę. Wiem, że to już po zawodach, jeżeli chodzi o te ryby, w tym miejscu. Zwijam linkę, naciągam dwie szesnastki, chwilę jeszcze wyciszam się na powierzchni i, tak na wszelki wypadek, szybuję raz jeszcze między te kamienie. Dentexów ani śladu. Adrenaliny co niemiara. Chociaż, niedosyt pozostaje…
Druga szansa.
… a niedosyt ma to do siebie, że wierci dziurę w głowie i daje kopa do dalszego działania. Tak było
i tym razem. Kilka dni wcześniej zaczepiłem przez Messenger’a znajomego Chorwata, Antego, który mieszka 30 minut drogi od mojej wakacyjnej miejscowości, czy nie miałby czasu i ochoty wybrać się na podvodni ribolov. On co prawda nie poluje, ale ma łódkę, którą chętnie zabiera nas na łowieckie wyprawy. Od paru lat wierciliśmy mu ze znajomymi dziurę w brzuchu, żeby wywiózł nas na Žirje, dość odległą wyspę, graniczącą z Parkiem Narodowym Kornati, którego obszar objęty jest całkowitym zakazem połowów. Odpowiedź Antego była krótka i zaskakująca: „Mam czas. To może popłyniemy na Žirje?”. Czego chcieć więcej. O 7:00 rano zameldowałem się w porcie w Żaboriču. Półtorej godziny później byliśmy na „lokacji”, jak to mawia Ante. On rzucił kotwicę, a ja zacząłem się rychtować do wejścia. Zestaw obowiązkowy: pianka EPSEALON Shadow 5 mm, maska EPSEALON Evisio 1 Carbon, rurka EPSEALON Exal 1, płetwy EPSEALON VEGA Black. Na początek wziąłem ze sobą długiego Shadowa z myślą o rybach kręcących się poza zasięgiem kuszy EPSEALON Stinger 75, którą miałem jako zapasową. Długo nie musiałem czekać na swój moment.
Po trzecim, czy czwartym zejściu widzę charakterystyczne płetewki piersiowe wachlujące po bokach. Myślę sobie. Jak nie zubatac, to kirnja (grouper). Widzę, że nie jest to gigant z głębokich jaskiń, ale wymiar ma. Płynę, a bardziej szybuję powoli w jego kierunku i kiedy wydaje mi się, że odległość jest właściwa, naciskam na cyngiel. Sytuacja taka sama, jak z dentexem. Strzała wydawałoby się, że leci prosto w cel, a sam cel robi w tył zwrot i znika pod skałą, kiedy ona opada na dno w miejscu, w którym on jeszcze przed chwilą wlepiał we mnie te swoje wielkie oczy. Szybko do góry. Analiza: albo za słabo naciągnięte gumy, albo zła ocena widoczności (przy tak czystej wodzie, my, łowcy jeziorowi, niekiedy niewłaściwie oceniamy odległość). No, ale ON tam jest gdzieś na dole. Oddaję Antemu drewniaka i proszę o EPSEALON Stinger 75 i latarkę. Pierwszy nur nie przynosi oczekiwanego efektu, a dopiero za drugim dostrzegam nieco już podenerwowanego delikwenta. Nie ma czasu na dywagacje. Tym razem strzała przeszywa go na wylot. Wiem, że nie muszę poprawiać, ani że mi się wywinie. Zadowolony wypadam na górę. Mam! W końcu jakieś trofeum z jadrańskich wód, może nie jest to ulov života, ale kawałek cieszącej oko ryby. Nie odpuszczam. Widzę kilka innych, nieznacznie mniejszych, ale wymiarowych grouperów, które tym razem okazują się być sprytniejsze ode mnie. Wracam do domu może nie z tarczą, ale z tarczką. Taki przedsmak pełnego zwycięstwa. Zawsze to lepiej, niż odwrotnie. Liczę tylko, że następnym razem Adriatyk pozwoli mi na zabranie ze swoich wód jeszcze większego ich mieszkańca.